Wiadomości
- 29 lipca 2014
- wyświetleń: 11641
Koniec wojny, a oni... wywiezieni
Do szpitala pszczyńskiego w październiku 1946 r. trafia Antoni z pokiereszowaną przez granat nogą. "Wołajcie Pfeiffra, wołajcie Pfeiffra!" - krzyczą ludzie. Paweł Pfeiffer jest sanitariuszem w szpitalu. Jurek Pfeiffer - jego syn - został wywieziony w 1945 r. przez Sowietów. Ojciec myśli, że nie żyje. Antoni, który trafia do szpitala, wrócił z wywózki i wie, że Jurek żyje, bo był z nim w łagrze...
O tej niezwykłej historii przeczytać możemy w Tygodniku Echo.
Jerzy Pfeiffer w 1945 r. miał 17 lat. Mieszkał z rodzicami i rodzeństwem (starsza siostra i młodszy brat) w domku w pobliżu szpitala, w którym pracował jego ojciec, Paweł, jako sanitariusz asystujący przy operacjach. Mówiono na niego "felczer Pfeiffer". Gdy w 1945 r. weszła Armia Czerwona, przyszli po najstarszego syna.
Dla Sowietów nazwisko brzmiące "Pfeiffer" oznaczało: Niemiec. - Tylko że my byliśmy Ślązakami, a nie Niemcami. Ani tata, ani dziadek nie byli w wojsku niemieckim. W domu nigdy się nie mówiło po niemiecku - mówi Beata Hellwig, córka Jerzego Pfeiffera. Dodaje, że chciano chyba zabrać Pawła, ale był im potrzebny w szpitalu, bo lekarze niemieccy pouciekali, została garstka Polaków i siostry zakonne. Wzięto więc syna.
Niedaleko, bo w Wiśle Wielkiej, po wkroczeniu Armii Czerwonej 18-letniego Antoniego Wuzika 1 marca 1945 r. wezwano na posterunek (gdzie urzędowało NKWD). Zarzucali przynależność do Hitlerjugend (nie pomogły tłumaczenia, że wręcz przeciwnie - mimo nacisków nie zapisał się). Zabrano z nim jeszcze ośmiu mężczyzn ze wsi (trzech jego rówieśników i pięciu starszych, wśród nich byli urzędnicy niemieccy i ewangelicy).
Powiedzieli, że pojadą do Bielska budować most. Zostali wpakowani na ciężarówkę, wywiezieni najpierw do Bielska, a potem Nowego Sącza i Sanoka. Tam załadowano ich do bydlęcych wagonów i wieziono na wschód. Po trzech tygodniach przeszli kwarantannę. Po około miesiącu, w kwietniu, dojechali na miejsce - w okolice Swierdłowska (miejscowość Bohanasz lub Bułanasz), do obozu nr 523.
Wywózka
Sowieci potrzebowali darmowej siły roboczej - szczególnie mężczyzn w wieku produkcyjnym. Stąd od lutego do kwietnia 1945 r. trwała tzw. wywózka Górnoślązaków. Mieszkańcom regionu pogranicznego łatwo było zarzucić bycie "wrogim elementem". Dla Sowietów Ślązak był Niemcem. W rejonach, gdzie administracja polska już funkcjonowała, pomocnikami Sowietów były MO i UB (pełniły role służebne wobec NKWD). Tam zatrzymania odbywały się w asyście milicjantów albo wzywano do stawienia się na posterunku.
Bardzo łatwo można było stać się "podejrzanym elementem". Wystarczył czasem anonimowy donos kogoś "życzliwego". Były też operacje masowe. Pojawiały się np. ogłoszenia, wzywające do obowiązkowego stawienia się mężczyzn w wieku 17-50 lat w wyznaczonych punktach. Niestawienie się groziło sądem albo przymusowym doprowadzeniem. Ludzie nie mieli pojęcia, co ich czeka. Zabierano mężczyzn wychodzących z pracy, np. górników sprzed kopalni. Nie jest znana dokładna liczba wywiezionych do niewolniczej pracy Górnoślązaków. Szacunkowe dane wahają się od 15 tys. aż do 90 tys. osób. Do 1989 r. "Tragedia Górnośląska" ze względów politycznych była tematem przemilczanym.
Harmoszka
Beata Hellwig zna historię wywózki swego ojca z jego opowieści (zmarł w 1984 r.). Mówił, że w jego wieku z Pszczyny zabranych było jeszcze pięciu chłopaków. Jego obóz nazywał się chyba Bohanasz i był w okolicy Swierdłowska. Nie opowiadał nigdy im, dzieciom, jak było źle. Zapamiętane opowieści ojca układają się w obrazy anegdoty. Na przykład opowieść o karczowaniu lasu (pracował przy wyrębie): było tyle śniegu, że ścinało się drzewa do granicy śniegu; gdy stopniał, kikuty miały nawet 2 metry. O mchu i napoju z igieł sosny - jak mogą być smaczne. O wielkich komarach - że potrafią ciąć, zostawiając niegojące się rany (miał blizny na nogach i rękach). O szkorbucie - że trzeba dbać o zęby (choroba mocno mu je zniszczyła). O przyjaciołach - że nie można być samemu, trzeba sobie pomagać, inaczej się ginie.
Rosjanie mieli powiedzenie: Kto nie rabotajet, nie kuszajet. Jeśli kto nie pracował, bo chory, umierał z głodu, chyba że przyjaciele podzielili się swoimi marnymi porcjami. O harmoszce. Sowieccy strażnicy mieli niemiecki instrument, ale nie umieli na nim grać. Jerzy, utalentowany muzycznie (grał na skrzypcach i pianinie), szybko opanował harmoszkę, dzięki czemu - przygrywając dumki rosyjskie - mógł usiąść bliżej ogniska i czasem skapnęło mu coś do jedzenia. Po latach mówił dzieciom, że harmoszka uratowała mu życie. - Dziś rozumiem przesłanie tych historii: nigdy nie należy zwątpić w życie, bo ono jest piękne - mówi Beata.
Była też opowieść o szachach i Antonim, przyjacielu z łagru. Za trzy porcje chleba kupił szachy - drewniane, wystrugane przez jednego z więźniów. Antoni nie umiał w nie grać, ale je kupił.
Szachy
Siedzę w domu 87-letniego dziś Antoniego Wuzika z Wisły Wielkiej. - Po co mi były te szachy? No nie wiem - śmieje się. On jest tym przyjacielem "Antonim" z jednej z opowieści Jerzego Pfeiffera. - Trzy dni nie jadłem, bo je za chleb kupiłem (po kromce chleba, w ratach dawałem). Tam przecież pieniędzy nie było. Po prostu tak mi się podobały - opowiada. - Tak, Jurka znałem, byliśmy w jednej brygadzie. Może nawet w jednym wagonie jechaliśmy, ale ciemno było, więc nie widziałem. Poza tym każdy tylko myślał, by przeżyć do jutra, a nie rozmawiać...
Antoni też karczował las - po dziesięć godzin, od szóstej rano. W nocy musiał grzebać zmarłych. Nieboszczyków trzeba było nieść ok. 3 kilometrów, do lasu. Ziemia była zmarznięta, więc nie dało się wykopać dołu. Chowano więc płytko, zwierzyna szybko wyciągała zwłoki. Tych zmarłych było dużo. Ludzie umierali z wycieńczenia. On zachorował na czerwonkę. Trafił do szpitala (do dziś pamięta opuchniętych z głodu ludzi albo tych, którzy tracili rozum, nie mogąc poradzić sobie psychicznie z sytuacją, w której się znaleźli). Wyszedł z choroby. Zapłakał pierwszy raz, gdy znalazł trochę łupin koło ogniska i chciał je sobie ugotować. Zauważył to strażnik. Kopnął w miskę zrobioną ze znalezionej puszki, ognisko zadeptał.
Z dziewięciu mężczyzn wy wiezionych w marcu 1945 r. z Wisły Wielkiej, wróciło do domu pięciu. Pozostali zmarli. Antoni Wuzik zwolniony został 20.07.1945 r., do domu wrócił 8.08.1945 r. Jurka Preiffera nie puszczono. - Nie wiem, czemu jego nie. Myślę, że mu to nazwisko zaszkodziło - mówi Antoni. W "Indeksie Represjonowanych", tom XVI pt. "Internowani na Uralu", znajduje się wpis dotyczący Jerzego Pfeiffera. Przybył w kwietniu 1945 r. do obozu nr 84, "...odesłany 13.07.1945 r. z obozu nr 523 do RB [batalionu roboczego] Irbitspiectorgu, przybył 26.08.1946 do RB nr 1099 (wieś Kamyszewo, obwód swierdłowski)".
Wesele
Był październik 1946 r. Antoni Wuzik kończył już wtedy naukę krawiectwa w Piasku. Został zaproszony na jedno z wesel. Nagle do sali zabaw ktoś wrzucił granat. - Dwie osoby zginęły na miejscu. A ja miałem poranioną nogę. Zawieziono mnie do szpitala w Pszczynie. Na korytarzu leżało nas może 20 osób. Noga miała być do amputacji. I nagle słyszę tylko, jak wołają: "Pfeiffer, Pfeiffer". Podszedł, więc pytam, czy ma syna. Słyszę: "Miałem, ale już dawno nie żyje, bo go Rusy w 1945 wzięły". A ja mu na to: "Jak to nie żyje, jak my z Jurkiem razem piłą drzewa ścinali!". Boże, jak on się uradował! Godom mu jeszcze: "Panie Pfeiffer, zobaczy pan, że ja tu będę leżał, a Jurek przyjdzie do domu. Bo Jurek jest twardy". I tak się stało. Miałem iść na święta na przepustkę, a dzień wcześniej Pfeiffer przylatuje: "Antoś! Jurek przyszedł!".
W "Indeksie represjonowanych" podano datę odesłania J. Pfeiffera 19.09.1946 do Polski i repatriacji 28.10.1946. Zachowało się zaświadczenie z obozu pracy w Milęcinie (to prawdopodobnie obóz przejściowy) z listopada 1946 r., że Jerzy Pfeiffer "...przekazany przez władze ZSRR został zwolniony z obozu i udaje się do stałego miejsca zamieszkania Bielsko-Katowice". Rodzina pamięta, że wrócił do domu - po półtora roku ciężkiego łagru - przed Bożym Narodzeniem. Wrócił z harmoszką. W obawie przed kolejnymi represjami rodzina zmieniła nazwisko na Orkan.
Można powiedzieć, że pani Beata poznała przyjaciela ojca z obozu - Antoniego Wuzika - dzięki wystawie zorganizowanej w Domu Ogrodnika w Pszczynie (2.06) - o "Tragedii Górnośląskiej". Bo ktoś przypadkiem opowiedział jej tam tragiczną historię z wesela w Piasku i o wołaniu "felczera Pfeiffra" do rannego Antoniego. Niedawno córka Jurka Pfeiffera spotkała się z panem Antonim.
---
Korzystałam z: "Indeks represjonowanych...", 2005 r., B. Solarska, "Pszczyńscy Sybiracy", 2011, "Wywózka", IPN, 2014.
Komentarze
Zgodnie z Rozporządzeniem Ogólnym o Ochronie Danych Osobowych (RODO) na portalu pless.pl zaktualizowana została Polityka Prywatności. Zachęcamy do zapoznania się z dokumentem.
Historyczne ciekawostki
Odkurzamy ciekawe fakty o Ziemi Pszczyńskiej sprzed lat, szukamy starych fotografii. Jeśli chcesz otrzymywać powiadomienia o nowych artykułach z tematu "Historyczne ciekawostki" podaj